W tegorocznym programie Foto Art Festivalu zdecydowanie wyróżniają się dwie wystawy. Autorem pierwszej z nich, zatytułowanej „Intymne hierarchie” jest pochodzący z Gwatemali i Argentyny Luis Gonzalez Palma. Prezentowane przez niego prace zostały wykonane na pozłacanym lub posrebrzanym podłożu i zawierają przede wszystkim potężną dozę symbolizmu oraz metafizyki, zahaczających o kwestie podstaw egzystencji, świadomości i postrzegania. Opowiadają o miejscach, przedmiotach, sytuacjach, osobach, w sposób niepowiązany z rzeczywistością, nierealny, senny, wyjęty z czasu. Autor stara się skłonić widza do uważnej analizy proponowanych obrazów, do „kontemplacji emocjonalnej”- jak sam ten proces nazywa. Świat, który oglądamy w zdjęciach, jest niezwykle sugestywny, ale jednocześnie w widoczny i oczywisty sposób odgrodzony od widza. Niesamowite są także tytuły tych prac, których tutaj nie przytoczę, bo warto samemu spenetrować ten rzadko „zagospodarowywany” fragment sztuki fotograficznej. Luis przyznał zresztą w rozmowie, że w wymyślaniu tytułów, które dopełniają warstwę wizualną, bardzo pomaga mu żona, choć fakt ten ma oczywiście co najwyżej znaczenie ciekawostki.
Fizyczność prac Luisa Gonzalesa Palmy jest niezwykła; myślę, że żadna reprodukcja nie jest w stanie zastąpić bezpośredniego kontaktu z nimi. Wielka szkoda, że organizatorzy FAF przyznali mu tak niewielką przestrzeń w zamku, bo pod względem ilościowym wystawa ta pozostawia spory niedosyt.
„Moja mała retrospektywa” Bogdana Konopki to drugi z niewątpliwych hitów FAF. Wystawa, obejmująca lata 1986-2011, zajmuje dół bielskiej galerii BWA i składa się z fragmentów najbardziej znanych zestawów artysty, między innymi wrocławskiego, paryskiego, chińskiego, wschodnioeuropejskiego („Renesans”) oraz światła i cmentarzy żydowskich. Pierwsze dwa zdjęcia na wystawie, wykonane w Kliczkowie, mają historię o tyle ciekawą, że Konopka użył tam aparatu 9x12 cm Wojciecha Zawadzkiego, którym notabene później fotografowała także Ewa Andrzejewska. Istnieje pogląd, że przedmioty używane zachowują część energii, jaką posiadał poprzedni właściciel - nie wiem, czy w tym ciągu zdarzeń coś takiego nastąpiło, ale z całą pewnością także tutaj metafizyka daje o sobie silnie znać. Wystawa, składająca się z 57 stykowych odbitek bromosrebrowych, jest perfekcyjnie zaaranżowana - wielki szacunek należy się za to autorowi, bo to nieczęsty przypadek żeby fotograf był w stanie tak dobrze ułożyć własną, sporą bądź co bądź, ekspozycję. Okazuje się, że stworzenie takiej retrospektywnej wystawy, na której od zdjęcia do zdjęcia przechodzi się z rosnącym napięciem, nie wymaga doktoratu z historii sztuki, za to absolutnie niezbędna jest pasja, zaangażowanie, praca oraz duża porcja kultury wizualnej.
Trochę obawiałem się syndromu „odgrzewanego kotleta”, bo twórczość Konopki znam aż nadto dobrze, ale okazało się, że wybrał on takie obrazy z poszczególnych cykli, które układają się w bardzo spójną i konsekwentną narrację, daleką od nudy czy banału. Od reszty fotografii pod każdym niemal względem odstają „Twarze” - seria 6 zdjęć portretowych, które zostały powieszone przy oknach i w ten sposób tworzą swoją własną mini-rzeczywistość. Całość wystawy to „klasyka klasyki” na najwyższym osiągalnym w naszych warunkach poziomie. Trochę tylko szkoda, że autor tak mocno okopał się w obozie "kontaktowym" - te fotografie powiększone byłyby zapewne bardziej interesujące. Relację fotograficzną wykonałem za dnia, ale ekspozycja jeszcze ciekawiej prezentuje się po zmierzchu, w całości oświetlona światłem sztucznym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz