środa, 13 października 2010

Bo w fotografii musi być tajemnica... (wspomnienie o Mariuszu Stachowiaku)

Dzisiaj w galerii 2piR w Poznaniu zostanie otwarta wystawa zmarłego w 2006 roku Mariusza Stachowiaka, zatytułowana "Fotografia jak kromka chleba". Cieszę się bardzo, że wreszcie ktoś sięgnął do przepastnego archiwum Mariusza i zadał sobie trud zeskanowania oraz opracowania jego starych negatywów.


Mariusza poznałem dość późno, na początku lat 90. XX wieku. Był wielkim pasjonatem, nie tylko fotografii, oraz facetem, mimo raczej skromnej postury, niebywale "energetycznym". Miał taką unikatową właściwość, że po każdej rozmowie z nim odchodziło się "nakręconym", a sama rozmowa zwykle miała bardzo żywiołowy przebieg. Nie spotkałem w swoim życiu nikogo innego tak mobilizująco oddziałującego na ludzi, z którymi się stykał. Janusz Nowacki, którego Mariusz był od drugiej połowy lat 70. partnerem w działaniach fotograficznych, wspominał że w tej ich parze to Mariusz zapewniał napęd, a Janusz go tonował. Mogę to sobie dobrze wyobrazić. Janusz wspominał także wspólne z Mariuszem działania w obszarze klasycznej diaporamy, które przyniosły szereg bardzo ciekawych realizacji.


Mariusz pracował w tygodniku "Wprost" od początku jego istnienia. Mimo marnego papieru i dramatycznie kiepskiej poligrafii pokazało się w ówczesnym "Wproście" wiele znakomitej fotografii (to temat na osobne opracowanie), a Mariusz nie stronił od tematów trudnych, takich jak na przykład bezdomni, których przecież oficjalnie nie było, albo cieszący się ponurą sławą pociąg relacji Szczecin-Przemyśl - jedyny w swoim rodzaju. Podczas pracy we "Wproście" pojechał dwukrotnie do Armenii, razem z Mariuszem Foreckim, co zaowocowało niezwykłym, bardzo bezpośrednim materiałem, prezentowanym między innymi z wielkim powodzeniem w wojskowym namiocie ustawionym w jednym z najbardziej ruchliwych punktów w Poznaniu (oraz później w Gnieźnie i Świdnicy).


Nasze kontakty zintensyfikowały się gdy Mariusz zainteresował się techniką cyfrową. Miał to szczęście (hmm, teraz mówi się "szczęście", a wtedy był to efekt olbrzymiej pracy i świadomości technologii), że podjął pracę w Dzienniku Poznańskim, w pierwszej w Polsce redakcji, która od A do Z pracowała cyfrowo, począwszy od tekstów przez zdjęcia, skończywszy na pełnym DTP i dostarczeniu naświetlonych klisz do drukarni. Teraz brzmi to zwyczajnie, ale na początku lat 90. miało to wartość rakiety kosmicznej, której start się powiódł. Innym redakcjom osiągnięcie tego etapu zajęło całe lata. Mariusz był propagatorem techniki cyfrowej w fotografii - poprowadził na przykład spotkanie w CK Zamek, o ile dobrze pamiętam, w ramach spotkań Świata Fotografii, podczas którego pokazywał możliwości technologii. Był też autorem pierwszego w Polsce albumu, który od początku do końca został złożony elektronicznie. Działał w technologicznej awangardzie i czuł się w tym jak ryba w wodzie.


Przeprowadziłem z nim wywiad (jak sądzę - w wielu aspektach do dziś aktualny) i zamieściłem w artykule " Komputer - diabelska maszynka w fotografii", opublikowanym w Magazynie Foto, nr 11/1993. Nawiasem mówiąc, w tymże artykule jedną całą kolumnę Mariusz sam opracował, złożył i pamiętam, że poszła do redakcji w postaci gotowej kliszy - bo Foto nie dysponowało wtedy odpowiednimi możliwościami technicznymi. Najmłodszym PT Czytelnikom przypomnę, że wówczas technologia cyfrowa w fotografii polegała na zeskanowaniu odbitki (rzadziej filmu, bo skanery do slajdów czy negatywów stanowiły olbrzymi wydatek, na który pozwolić sobie mogły tylko największe studia) i opracowaniu jej w programie graficznym, najczęściej w Photoshopie - choć stosowane wówczas wersje miały, z dzisiejszego punktu widzenia, bardzo ubogie możliwości. Dalej był znowu kłopot, bo nie bardzo było co zrobić z opracowanym zdjęciem - w zasadzie jedyną sensowną drogą była poligrafia. Minilaby cyfrowe jeszcze nie istniały, naświetlarki do negatywów były wielką rzadkością, więc próbowano sobie radzić na przykład odfotografowując ekran komputera i zanosząc negatyw do labu. Długa zrobiła się ta dygresja, ale chcę tu jeszcze raz podkreślić niezwykłość Mariusza i jego w dużej mierze pionierskich umiejętności korzystania z technologii. Umiejętności te niedługo później wykorzystał przy tworzeniu znakomitych fotomontaży oraz krótkich realizacji wideo - czegoś, co po kilkunastu latach nazwano fotokastem.


Wracając do fotografii - myślę że spuścizna Mariusza to jeden z najciekawszych autorskich zbiorów w obszarze fotografii dokumentalnej w Polsce. Od samego początku fascynował go człowiek, co więcej, dzięki swojej wielkiej pasji i całkowicie naturalnemu zdeterminowaniu, bez problemu fotografował kadry migawkowe, a także pozyskiwał ludzi do współpracy. Pamiętam taką sytuację gdy w krótkim odstępie widziałem kilka relacji z festiwalu w Jarocinie, autorstwa różnych fotoreporterów. Mariusza zestaw wyróżniał się już na pierwszy rzut oka. On - fotograf - był dokładnie w środku wydarzeń, był ich pełnoprawnym uczestnikiem, cieszącym się pełnym zaufaniem pozostałych kolesi. Czegoś takiego nie da się ani ustawić ani kupić.


Najważniejsza książka, jaka pozostała po Mariuszu, to wspomniany już znakomity album "Tadeusz Łomnicki - w stronę Leara", zapis pracy tragicznie zmarłego aktora nad rolą Króla Leara w poznańskim Teatrze Nowym, na przełomie lat 1991/92. Fotografując w teatrze Mariusz dłuższą chwilę starał się wkupić w łaski Łomnickiego. Pomogło dopiero wywieszenie w teatralnym przejściu stykówek oraz portretu aktora. Później, tydzień przed śmiercią, Łomnicki miał powiedzieć "Pokazał mnie pan na tym portrecie takim draniem, jakim naprawdę jestem". Świadczyło to o olbrzymim zaufaniu, jakim nieskory do bliższego kontaktu aktor obdarzył fotografa. Przygotowując prace do publikacji Mariusz zdecydował się aby część fotografii poddać cyfrowej manipulacji. Myślę, że wymagało to wówczas sporej odwagi, bo nikt w Polsce czegoś takiego nie robił ze zdjęciami o charakterze dokumentalnym czy portretowym. Powstał album bardzo osobisty, pokazujący zmagania aktora-legendy z wyzwaniami, jakie stawiała mu rola, daleki od obowiązującej wówczas cukierkowości.


Na początku roku 1994 przygotowywałem swoją wystawę "Amerykańskie obrazki" i miałem z nią trochę kłopotów, wynikających z nie najlepszego układania się gotowych zdjęć w cykle. Było to w sporej części skutkiem ograniczeń procesu pozytywowo-pozytywowego, w związku z czym część odbitek mocno odbiegała od wyjściowych diapozytywów. Potrzebowałem zwłaszcza jednego mocnego singla oraz uporządkowania jednej prawie gotowej serii. Mariusz bez chwili namysłu wyciągnął jedno zdjęcie i położył obok. Zatkało mnie (wybór był piorunująco trafny) i zapytałem krótko: dlaczego? Odparł: bo w fotografii musi być tajemnica.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz