wtorek, 11 września 2012

Stanisław J. Woś - minął rok... (Polish only)

...odkąd nie ma Go z nami. Niedawno ukazała się ciekawa pozycja, w której Staszka wspominają znajomi i przyjaciele. Pozwalam sobie dzisiaj zamieścić w Tobisologii mój tekst. Powstawał w ekspresowym tempie, przydałoby mu się trochę wygładzenia, ale też myślę, że jest absolutnie na miejscu aby zamieścić go w niezmienionej formie.


Stanisław J. Woś był nie tylko człowiekiem, artystą, indywidualnością czy jednoosobową instytucją. Był bez wątpienia zjawiskiem. Zjawiskiem, jakiego w polskiej fotografii dawno nie było i zapewne długo nie będzie.

Gdy po raz pierwszy przestąpiłem próg jego pracowni, uderzył mnie panujący tam porządek - i to wcale nie ten rozumiany jako „wysprzątanie” lecz fakt, że każda rzecz miała swoje własne, precyzyjnie przemyślane miejsce. Niektóre urządzenia (drukarki, skanery) były przykryte specjalnie uszytymi, idealnie dopasowanymi narzutami. Materiały i odczynniki, książki, płyty CD, sprzęt studyjny - wszystko to tworzyło charakterystyczny ład przestrzenny i było de facto zewnętrznym odbiciem Staszka - osoby, która ma wszystko głęboko przemyślane i dobrze poukładane. Jego wiedza, bardzo dogłębna i usystematyzowana, stanowiła jednocześnie życiową pasję - czy chodziło o fotografię, design, historię sztuki czy muzykę. Był - jak sam się zwykł określać - „człowiekiem renesansu”.

Staszek stworzył nowy na polskiej scenie rodzaj wypowiedzi, ściśle powiązany z jego myśleniem o fotografii, jej funkcji i roli, jaką powinna odgrywać we współczesnym świecie. Jego obrazy są przepojone niezwykłą duchowością, niektóre z nich - wręcz mistycyzmem. Odnoszą się do pojęć i spraw bardzo prostych, nierzadko banalnych. Poruszają tematy fundamentalne dla egzystencji człowieka. Pokazują rzeczy i sytuacje z pozoru zwyczajne, ale w sposób, który widza „wkręca”, zmusza do refleksji i pewnego wysiłku umysłowego. Wielu fotografów połamało sobie zęby na zdjęciach nieba, fragmentów lasu, kamieni czy opuszczonych budynków - nie udało im się wyjść poza banał. Staszek, dzięki swojej niezwykłej kulturze wizualnej, za każdym razem proponował wycieczki w tereny nieznane lub niezbadane, nacechowane dyskretną, ale wyraźnie wyczuwalną nutą niepokoju lub rozterki. Zastanawiał się nad porządkiem świata, nad tym, co wieczne, transcendentne, a co przemijające, i nie dawał gotowych odpowiedzi. Jestem pewien, że w tym niekończącym się procesie sam szukał dla siebie odpowiedzi na pytania, które nurtują ludzkość od wieków. Bardzo ważne były u Staszka tytuły poszczególnych prac i cykli („Przymierze ze światłem”, „Dzień, w którym zgasło Słońce”, „Z ciemności i ze światła”, „Pojawia się znak”, „Między czernią a bielą”). Umiał też bardzo adekwatnie wybrać technikę dla swoich realizacji - czasami była to czysta fotografia, czasem sandwicz, wielokrotna ekspozycja, wykonywał też prace będące połączeniem technik plastycznych i fotograficznych, malował i rysował.

Osobowość Staszka odegrała zasadniczą rolę w życiu wielu osób. Będąc człowiekiem bardzo otwartym na świat i niezwykle życzliwym potrafił zafascynować fotografią rzesze młodych ludzi, których z jednej strony kształtował w sposób noszący wyraźne piętno jego myślenia o fotografii, z drugiej strony miał wielką intuicję w kwestii pobudzania indywidualnego rozwoju swoich wychowanków. Wielu z nich sięgnęło po laury w najpoważniejszych polskich konkursach, niektórzy wybrali fotografię na swoją drogę życiową i do dziś tworzą dzieła pełne tej swoistej „północno-wschodniej” duchowości. Założone przez Staszka w Suwałkach klub i galeria PAcamera stały się jednym z najważniejszych ośrodków fotografii w Polsce w drugiej połowie lat 80. i w latach 90. XX wieku. On sam był laureatem wielu nagród, był zapraszany na najważniejsze krajowe i wiele zagranicznych wystaw, jego prace były kupowane przez muzea. Okres ten w pełni zasługuje na monograficzne, źródłowe opracowanie, a „suwalska szkoła fotografii” stanowi z pewnością najważniejszą składową zjawiska, któremu na imię Stanisław J. Woś. Później podjął pracę nauczyciela akademickiego w Warszawskiej Szkole Fotografii, gdzie od razu stał się jednym z najbardziej popularnych wykładowców, a studenci uwielbiali tak jego samego, jak i jego „słodko-kwaśny”, obfitujący w merytoryczne dygresje, styl prowadzenia zajęć. Wiele uwagi poświęcał także swojej małej ojczyźnie (z wyboru) - ziemi suwalskiej - animował różne przedsięwzięcia, projektował znakomite regionalne wydawnictwa, był autorytetem w wielu kwestiach.

Mimo iż własna twórczość Staszka w swojej wymowie była bardzo poważna i pełna zadumy, on sam był człowiekiem bardzo pogodnym, wesołym, egzemplifikacją „duszy towarzystwa”. Nie zliczę, ileż razy niemal kulaliśmy się ze śmiechu po kwestiach, które wygłaszał. Trudno było go przegadać. W bliskich kontaktach bywał piekielnie złośliwy, choć trzeba przyznać, że doskonale wiedział, dokąd może się posunąć aby nie uczynić krzywdy. Zawsze pełen pomysłów, gotów cierpliwie wysłuchać problemów, z którymi zmagali się inni i zaproponować jakieś rozwiązanie.

W ostatnim okresie życia sam potrzebował wsparcia - i je od swoich przyjaciół otrzymywał. Cierpliwie i z humorem znosił kolejne etapy bardzo dalekiej od przyjemności terapii. Mimo że chorował od kilku lat i jego forma psychofizyczna od dłuższego czasu przypominała sinusoidę, jego śmierć była dużym zaskoczeniem i szokiem. Miał w sobie niesamowitą żywotność i jeszcze tyle do opowiedzenia. Odszedł zdecydowanie za wcześnie; pytania niezadane nie doczekają się odpowiedzi.

Jestem wdzięczny losowi za tak bliską znajomość ze Staszkiem. Otrzymałem od niego bardzo wiele.

Sławomir Tobis
Poznań, listopad 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz