...odkąd nie ma Go z nami. Niedawno ukazała się ciekawa pozycja, w której Staszka wspominają znajomi i przyjaciele. Pozwalam sobie dzisiaj zamieścić w Tobisologii mój tekst. Powstawał w ekspresowym tempie, przydałoby mu się trochę wygładzenia, ale też myślę, że jest absolutnie na miejscu aby zamieścić go w niezmienionej formie.
Stanisław J. Woś był nie tylko człowiekiem, artystą,
indywidualnością czy jednoosobową instytucją. Był bez wątpienia zjawiskiem.
Zjawiskiem, jakiego w polskiej fotografii dawno nie było i zapewne długo nie
będzie.
Gdy po raz pierwszy przestąpiłem próg jego pracowni, uderzył
mnie panujący tam porządek - i to wcale nie ten rozumiany jako „wysprzątanie”
lecz fakt, że każda rzecz miała swoje własne, precyzyjnie przemyślane miejsce.
Niektóre urządzenia (drukarki, skanery) były przykryte specjalnie uszytymi,
idealnie dopasowanymi narzutami. Materiały i odczynniki, książki, płyty CD,
sprzęt studyjny - wszystko to tworzyło charakterystyczny ład przestrzenny i
było de facto zewnętrznym odbiciem Staszka - osoby, która ma wszystko głęboko
przemyślane i dobrze poukładane. Jego wiedza, bardzo dogłębna i
usystematyzowana, stanowiła jednocześnie życiową pasję - czy chodziło o
fotografię, design, historię sztuki czy muzykę. Był - jak sam się zwykł określać
- „człowiekiem renesansu”.
Staszek stworzył nowy na polskiej scenie rodzaj wypowiedzi,
ściśle powiązany z jego myśleniem o fotografii, jej funkcji i roli, jaką
powinna odgrywać we współczesnym świecie. Jego obrazy są przepojone niezwykłą
duchowością, niektóre z nich - wręcz mistycyzmem. Odnoszą się do pojęć i spraw
bardzo prostych, nierzadko banalnych. Poruszają tematy fundamentalne dla
egzystencji człowieka. Pokazują rzeczy i sytuacje z pozoru zwyczajne, ale w
sposób, który widza „wkręca”, zmusza do refleksji i pewnego wysiłku umysłowego.
Wielu fotografów połamało sobie zęby na zdjęciach nieba, fragmentów lasu,
kamieni czy opuszczonych budynków - nie udało im się wyjść poza banał. Staszek,
dzięki swojej niezwykłej kulturze wizualnej, za każdym razem proponował
wycieczki w tereny nieznane lub niezbadane, nacechowane dyskretną, ale wyraźnie
wyczuwalną nutą niepokoju lub rozterki. Zastanawiał się nad porządkiem świata,
nad tym, co wieczne, transcendentne, a co przemijające, i nie dawał gotowych
odpowiedzi. Jestem pewien, że w tym niekończącym się procesie sam szukał dla
siebie odpowiedzi na pytania, które nurtują ludzkość od wieków. Bardzo ważne
były u Staszka tytuły poszczególnych prac i cykli („Przymierze ze światłem”, „Dzień,
w którym zgasło Słońce”, „Z ciemności i ze światła”, „Pojawia się znak”, „Między
czernią a bielą”). Umiał też bardzo adekwatnie wybrać technikę dla swoich
realizacji - czasami była to czysta fotografia, czasem sandwicz, wielokrotna
ekspozycja, wykonywał też prace będące połączeniem technik plastycznych i
fotograficznych, malował i rysował.
Osobowość Staszka odegrała zasadniczą rolę w życiu wielu osób.
Będąc człowiekiem bardzo otwartym na świat i niezwykle życzliwym potrafił zafascynować
fotografią rzesze młodych ludzi, których z jednej strony kształtował w sposób
noszący wyraźne piętno jego myślenia o fotografii, z drugiej strony miał wielką
intuicję w kwestii pobudzania indywidualnego rozwoju swoich wychowanków. Wielu
z nich sięgnęło po laury w najpoważniejszych polskich konkursach, niektórzy wybrali
fotografię na swoją drogę życiową i do dziś tworzą dzieła pełne tej swoistej „północno-wschodniej”
duchowości. Założone przez Staszka w Suwałkach klub i galeria PAcamera stały
się jednym z najważniejszych ośrodków fotografii w Polsce w drugiej połowie lat
80. i w latach 90. XX wieku. On sam był laureatem wielu nagród, był zapraszany
na najważniejsze krajowe i wiele zagranicznych wystaw, jego prace były kupowane
przez muzea. Okres ten w pełni zasługuje na monograficzne, źródłowe
opracowanie, a „suwalska szkoła fotografii” stanowi z pewnością najważniejszą
składową zjawiska, któremu na imię Stanisław J. Woś. Później podjął pracę
nauczyciela akademickiego w Warszawskiej Szkole Fotografii, gdzie od razu stał
się jednym z najbardziej popularnych wykładowców, a studenci uwielbiali tak
jego samego, jak i jego „słodko-kwaśny”, obfitujący w merytoryczne dygresje,
styl prowadzenia zajęć. Wiele uwagi poświęcał także swojej małej ojczyźnie (z
wyboru) - ziemi suwalskiej - animował różne przedsięwzięcia, projektował
znakomite regionalne wydawnictwa, był autorytetem w wielu kwestiach.
Mimo iż własna twórczość Staszka w swojej wymowie była bardzo
poważna i pełna zadumy, on sam był człowiekiem bardzo pogodnym, wesołym,
egzemplifikacją „duszy towarzystwa”. Nie zliczę, ileż razy niemal kulaliśmy się
ze śmiechu po kwestiach, które wygłaszał. Trudno było go przegadać. W bliskich
kontaktach bywał piekielnie złośliwy, choć trzeba przyznać, że doskonale
wiedział, dokąd może się posunąć aby nie uczynić krzywdy. Zawsze pełen pomysłów,
gotów cierpliwie wysłuchać problemów, z którymi zmagali się inni i zaproponować
jakieś rozwiązanie.
W ostatnim okresie życia sam potrzebował wsparcia - i je od
swoich przyjaciół otrzymywał. Cierpliwie i z humorem znosił kolejne etapy bardzo
dalekiej od przyjemności terapii. Mimo że chorował od kilku lat i jego forma psychofizyczna
od dłuższego czasu przypominała sinusoidę, jego śmierć była dużym zaskoczeniem
i szokiem. Miał w sobie niesamowitą żywotność i jeszcze tyle do opowiedzenia.
Odszedł zdecydowanie za wcześnie; pytania niezadane nie doczekają się
odpowiedzi.
Jestem wdzięczny losowi za tak bliską znajomość ze
Staszkiem. Otrzymałem od niego bardzo wiele.
Sławomir Tobis
Poznań, listopad 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz