Spośród propozycji tegorocznego Miesiąca Fotografii w Krakowie na pierwsze miejsce zdecydowanie wysuwa się wystawa Sally Mann w Muzeum Etnograficznym, zatytułowana "Rodzina i ziemia". Zdjęcia - bez wyjątku oryginalne odbitki bromosrebrowe - zostały udostępnione przez jedną z najbardziej znanych galerii na świecie - Gagosian Gallery, pochodzącą z Nowego Jorku, ale obecną także w wielu innych miastach na całym globie. Autorka jest postacią aż nadto dobrze znaną i rozpoznawaną - jej twórczości wielokrotnie towarzyszyły skandale, zwłaszcza w kontekście zdjęć trójki własnych małych dzieci, którym to zdjęciom przypisywano charakter pedofilski lub co najmniej niepedagogiczny. Kwestia była i nadal jest dyskusyjna, jednak na uwagę bezsprzecznie zasługują relacje, jakie Sally Mann udało się ze swoimi dziećmi zbudować i które zdecydowały o tym, że była ona w stanie tak wiele opowiedzieć za pomocą fotografii na marginesie życia swojej rodziny, a modele dzielnie i - jak się wydaje - bez szczególnych cierpień znosili trudy pozowania długie minuty przed kamerą wielkoformatową.
Wystawa w Krakowie jest, ściśle rzecz biorąc, trochę nijaka, bo chciano pokazać swoiste "the best of", czyli po trochu z kilku ważnych i obszernych wątków w dorobku Sally Mann, co z założenia osłabia spoistość prezentacji. Drugim ograniczeniem były finanse oraz ilość miejsca na ekspozycję. Mimo wszystko udało się (brawa za to!) złożyć wystawę przekonującą i dającą bardzo wiele w kontakcie z oryginalnymi pracami w dużym formacie, przekraczającym metr w dłuższym wymiarze. Co prawda Sally Mann jest autorką wybitnie dobrze drukowaną w wydawnictwach, więc wydawałoby się, że niewielka jest potrzeba oglądania oryginałów, ale nic bardziej mylnego - pokazane prace cieszą oko ilością szczegółów, tonem obrazu i plastycznością. Dość nieoczekiwaną jest także konstatacja, że Sally Mann w dużej mierze ignoruje kwestie techniczne - zdjęcia są zrobione często na przekór regułom i możliwościom, jakie daje duży format i ruchoma czołówka. Od razu przyszła mi na myśl polska autorka - Ewa Andrzejewska, której fotografie także są "atechniczne", dostarczając jednocześnie wiele satysfakcji i dobrze harmonizują z kobiecością medium (tak, uważam, że fotografia ma płeć... :-). Krótko mówiąc: zdecydowanie warto odwiedzić wystawę "Rodzina i ziemia" i zarezerwować sobie trochę czasu na posmakowanie każdego ze zdjęć.
jak dla mnie ta wystawa to jedno z najważniejszych fotograficznych wydarzeń tego roku w Polsce. albumy tak jak piszesz, wydrukowane są świetnie, ale prawdziwe odbitki biją je na głowę. widać na nich prawdziwą moc tych fotografii.
OdpowiedzUsuńMiałem podobne odczucia po obejrzeniu ww. wystawy. Te kolodionowe twarze, które oglądało się po lewej stronie sali... Pojawiła się w mojej głowie myśl, że w ogóle mogło ich tam nie być (z korzyścią dla prezentacji i miejscem dla innych fotografii)... Ale może o to w tym chodziło, takie stopniowanie doznań... Przyznam też szczerze, że wydawało mi się, iż te duże formaty niektórych prac (krajobrazy) to bardziej forma marketingu, aniżeli forma wyrazu uwypuklająca ich zalety... Nie wiem, może specyfika tych muzealnych „kazamatów” powodowała, iż znacznie lepiej oglądało mi się zdjęcia w formacie 40x50 cm, a może specyfika samych zdjęć... Podobne odczucia miałem zresztą kilkadziesiąt minut wcześniej, kiedy oglądałem fotografie Vivien Sassen w Pauzie. Tam jest nieco więcej miejsca, ale też miałem wrażenie (jedno z nielicznych, bo coś nie mogę się przekonać do fotografii tej autorki, choć świetnie „czuje” kolor), że co za dużo to nie bardzo... Wracając do Mann, zrobiłem sobie parę kółeczek po tej wystawie i więcej czasu spędziłem przy „rodzinie” niż „ziemi”. Zgadzam się co do tego, że zdecydowanie warto tam zajrzeć (zakończenie 29 lipca).
OdpowiedzUsuńEh Sławek, pojechałeś z tą "kobiecością medium", WTF?
OdpowiedzUsuńCałkiem po prostu - dziewczyny inaczej widzą świat i fotografują niż chłopacy... :-)
OdpowiedzUsuńKontynuując Twój sposób rozumowania, widzę niestety, że wielu "chłopaków" w Polandzie fotografuje czy też chce fotografować jak dziewczyny...
UsuńFotografia nie ma płci.
...a każdy ma prawo do własnego zdania... :-)
UsuńKrzysztof: trend jest teraz taki, że im foty większe, tym bardziej cool. W wielu przypadkach ma to sens - widziałem na przykład "wirnik" Sławoja, który u mnie na ścianie wisi w wymiarze ok. 40x50 cm, wydrukowany w formacie ponad metr na metr i szczęka mi opadła. W przypadku Sally Mann i krajobrazów nie miałem wrażenia zbyt dużych wymiarów, czy "nachalności" obrazów. Dwa z pokazywanych landszaftów to perełki, przed którymi spędziłem pewnie po kilkanaście minut. "Rodzina" jest pokazana w dobrze dobranym formacie, mniejszym niż krajobrazy. Co do ostatniej części - też miałem trochę problemu, ale miałem szczęście być tam w towarzystwie znakomitego portrecisty, więc po chwili, dzięki komunikacji werbalnej i pozawerbalnej, zaczęło się przejaśniać na horyzoncie i koniec końców "kupiłem" także tę część wystawy, zwłaszcza że została odbita w ciekawy sposób, na mięsistym matowym papierze, i jest pokazywana bez szyb.
OdpowiedzUsuńMoże dla statystycznego odbiorcy tak duże powiększenia są wartością samą w sobie (spektakularność). Dla mnie nie (choć nie umykam prawom statystyki). Nie dostrzegam na na tych zdjęciach szczegółów, szczególików, które byłyby widoczne tylko i wyłącznie dzięki tak dużemu powiększeniu. Jako przeciwny biegun dla przykładu podam coś z zupełnie innej bajki - weźmy "Widok z okna kardynała Dziwisza" Konrada Pustoły (jedyne, które mi się podoba z całej tej na siłę upolitycznionej i nużącej serii). Widziałem je w zeszłym roku, w formacie bodajże 150x120 cm. Gdyby nie powiększenie, to to zdjęcie byłoby nieczytelne. Format znakomicie uwydatnia kilka światów przedstawionych (wycieczka, zakonnik łapiący się za głowę, przechodzący ludzie, czy wreszcie ostatni i najlepszy plan-robotnicy na rusztowaniu w ciekawych pozach) w jednym kadrze. Problem w tym, że równie dobrze widziałbym to samo w formacie 90x70cm. Inny problem to to, czy do takiego zdjęcia chce się często wracać, po tym jak już "wypatrzy się" wspomniane niuanse... Co do dużych odbitek, w Ameryce jest ich obecnie na wystawach fotograficznych bardzo dużo ;) Ten wątek jest chyba (albo w innej części) poruszany gdzieś około połowy lub końca tej części sesji przez jednego z profesorów (chyba z Chicago):
OdpowiedzUsuńhttp://www.youtube.com/watch?v=6bhvkWe8bzU
Philip-Lorca diCorcia słusznie jednak zauważa, że jeśli potencjalni klienci tego chcą, to czemu nie ;)
Wątek dużych odbitek można też podpiąć do tematu podejścia do fotografii kobiet i mężczyzn. Od koleżanki-fotografki usłyszałem kiedyś, że z fotografią jest jak z seksem - jak nie ma uczucia to i technika nie pomoże... I tu zdania mogą być podzielone ;)
Słowo "technikaliów" po "wątek" mi wypadło. Za dużo gadania o tych technikaliach i technikaliach i przykładaniu noska do szyby/ramy...
OdpowiedzUsuńTak, widziałem kilka perełek krajobrazowych na tej wystawie. I autorkę, która potrafi zaklinać rzeczywistość obrazu (cokolwiek by to znaczyło dla Pana Hiperrealisty ;) :)
A to coś nowego, "zaklinanie rzeczywistości obrazu"... Naprawdę bardzo śmieszne :)))
OdpowiedzUsuńNiektórym to wychodzi, innym nie. Tym co nie zostaje zawsze możliwość zaklinania rzeczywistość zabawnymi teoriami a'la "styl 0" :)))
OdpowiedzUsuńSam to wymyśliłeś?
OdpowiedzUsuńAleż koko-spoko :) Nie czas i miejsce na słowne przepychanki.
OdpowiedzUsuńZresztą, przepraszam, nie mam na to czasu-zaklinam, odklinam i przeklinam rzeczywistość ;)
OdpowiedzUsuńNic innego nie robisz... ;)))
OdpowiedzUsuńNie ukrywając, że należę do grupy "onanizatorów" technicznych ;) przyznam, że bez opamiętania wkręciłem się w te dużych rozmiarów obrazy. Oglądanie tak dużych formatów Sally Mann daje podwójną przyjemność i podwójne wrażenia. Zdjęcia można oglądać z "daleka" jako obrazy, ale też i z bliska, jako wytwór fizycznej pracy fotografa. Kontemplując fakturę czy... brak pikselizacji ;)
OdpowiedzUsuńFajne jest też wychwytywanie odręcznego retuszowania (miejscami hardcore'owego), wynikającego z niedoskonałości analogowej fotografii, albo z autorskiej ingerencji w obraz...
Ano dokładnie - ten "natrętrny" i doskonale widoczny w dużym formacie odbitki retusz jest na pewno ciekawą częścią wystawy i mocnym wkladem w jej "atechniczność"... :-)
OdpowiedzUsuńHiperrealizm - zdziwiłbyś się (skoro już jesteśmy per "ty") ;)
OdpowiedzUsuńSevillian, jeżeli wolisz kontemplować fakturę papieru od rozmyślań nad sferą oddziaływania obrazu, naturą autorskich wyborów, poszukiwań, niekiedy obsesji to... chyba współczuję (bez obrazy) ;)
OdpowiedzUsuńKrzysztof, zdecydowanie wolę to pierwsze! Nigdzie nie napisałem, że "wolę" technikalia. Umysł inżyniera wyzwala we mnie po prostu *dodatkowe* potrzeby poznawcze i analityczne, które stwarzają *dodatkowe* pola dla docenienia autora.
OdpowiedzUsuńI nie widzę w tym jakiejkolwiek potrzeby wspólczucia ;)
Ok, ok - ja to jak najbardziej rozumiem, nie chciałem być złośliwy, także wobec Wojciecha Hiperrealisty ;) Po prostu wolę patrzeć na medium fotografii jako coś, co służy autorowi, a nie na odwrót (i wiem, że różnie można na to spozierać) ... ;)
OdpowiedzUsuńPonieważ znam Twoje prace Krzysztofie Ligęzo, mało prawdopodobne jest, żeby się "zdziwił"...
OdpowiedzUsuńWszystkie? Te w konwencji dokumentalnej, z 5 serii nad którymi po cichu pracuję, też?;) No to jesteście hiper-jasnowidzem, Wojciechu Wilczyku :)))
OdpowiedzUsuńTo co widziałem całkowicie wystarczy...
OdpowiedzUsuńHiper-amen :)))
OdpowiedzUsuń